Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uczucie jakby musiała przechodzić przed strzelnicą, właśnie w chwili, gdy żołnierze strzelają do celu.
Ale dla tej odrobiny słońca nie chciała się wrócić. Słyszała wprawdzie o niebezpieczeństwie udaru, lecz nie wierzyła w to. Zrobiła tylko to, co się robi w razie silnej nawałnicy. Podciągła do góry ramiona, zawiązała chustkę silniej dokoła karku i zaczęła szybko iść naprzód.
Podczas drogi zdawało jej się. jakby słońce tam w górze na niebiosach miało błyszczący łuk w ręku i wysyłało ku niej jedną strzałę po drugiej. Tak zdawało się w istocie, że słońce nie ma nic lepszego do czynienia, tylko mierzyć wprost do niej. Ostry palący ogień padał na nią, i to nie tylko z nieba, nie, wszystko dokoła niej iskrzyło się i kłuło ją w oczy. Nawet z ziarn piasku w murze wytryskały małe spiczaste strzałki wprost na nią, a zielone szyby w pobliskiem klasztorze lśniły się tak, że nie mogła w nie patrzeć. Stalowy klucz wetknięty w drzwi wysłał ku niej mały, złośliwy promień, a toż samo błyszczące liście krzaka rycynusowego, który może dlatego tylko przetrwał lato, aby tu stać ku jej udręczeniu.
Dokąd spojrzała, na niebie i na ziemi, wszędzie iskrzyło i paliło się. A jednak nie zdawało jej się jakoby upał ją dręczył, lecz raczej ten