Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szybkimi i cichymi krokami szedł naprzód. Zrobiło mu się naraz lekko na sercu i był prawie wesół. „Wprawdzie to szaleństwo“, myślał, „ale chciałbym wiedzieć, coby ojciec był powiedziały gdyby owego dnia, gdy wszedł w wodę, aby uratować troje dzieci, ktoś był zawołał aby miał się na baczności i został na brzegu, I ja muszę w tej sprawie mieć swobodę postąpić tak, jak chcę, tak samo, jak ojciec. Gdyż tu płynie przedemną strumień złości ludzkiej, łącząc swą czarną huczącą wodę, porywając ze sobą żywych i umarłych. I nie mogę dłużej stać spokojnie na brzegu. Teraz na mnie kolej iść i walczyć z strumieniem.“
Nareszcie doszedł do grobu, gdzie kilku ludzi gorliwie pracowało. Nie mieli światła ani latarni, lecz kopali w ciemności, jak mogli. Ingmar nie mógł odróżnić ilu ich było, nie pytał też o to lecz wpadł między nich. Jednemu wydarł łopatę, którą tenże grzebał i zaczął nią uderzać w lewo i w prawo. Było to dla ludzi owych tak niespodziewane, że ze strachu byli zupełnie zmieszani i uciekli nie stawiając oporu. Po kilku chwilach Ingmar był już całkiem sam.
Pierwszą jego robotą było wyrzuconą ziemię; wsypać na nowo do grobu, potem zaś zaczął się zastanawiać, co mu teraz czynić wypada. Nie zdawało mu się odpowiedniem opuścić to miejsce przed nadejściem dnia, gdyż gdyby odszedł, wróciliby z pewnością.