Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jej widzieć od czasu do czasu“, snuł dalej swe plany. „Jeżeli zechcę, to będę mógł co niedzieli jechać tam do kościoła, a czasem też spotkamy się przy jakim weselu, lub pogrzebie. A w towarzystwie mogę także usiąść przy niej i rozmawiać z nią. Nie jesteśmy przecież wrogami, chociaż musieliśmy się rozłączyć“.
Ingmar zaczął myśleć nad tem, czy to było słuszne, że cieszył się z możliwego rozwiązania się kolonii. Ale bronił się gorąco przed samym sobą. „Prawdą jest, że ktokolwiek żyje tu, wien czas między kolonistami, musi przyznać, są to ludzie doskonali“, myślał, „a jednak nikt nie mógłby pragnąć, aby tak dalej wszystko pozostało. Jeżeli się rozwarzy ilu z nich już umarło, i wiele prześladowań przecierpieli; a teraz jeszcze ta nędza, która na nich zeszła. Tak, teraz, gdy takie ubóstwo jest między nimi, nie można nic innego życzyć, jak tylko najrychlejsze rozwiązanie kolonii“.
Myśląc o tem, Ingmar szedł wciąż dalej. Przeszedł dolinę Hinnom i szedł drogą prowadzącą na „Górę złej rady“. Tu wnosiły się nowe pałacowe budynki i sterczały starożytne ruiny. Ingmar przechodził między niemi, nie myśląc o tem dokąd zaszedł; to zatrzymywał się, to szedł dalej, jak to zwykle bywa, jeżeli ktoś pogrążony jest w swych myślach.
Nakoniec stanął pod drzewem i stał przez dobrą chwilę zanim spojrzał na drzewo. Było to