Przejdź do zawartości

Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po marmurowej posadzce. Nakoniec położył rękę na klamce i przycisnął ją. Otworzyła się szpara na ćwierć cala szeroka i zdawało się że przybysz nie obce wejść bliżej.
Gdy usłyszano kroki na schodach szwedzi mimowoli zniżyli głosy aby módz słyszeć, a teraz wszyscy zwrócili twarze ku wejściu. Ten ostrożny sposób otwierania drzwi, był im dobrze znany. Zapomnieli o tem gdzie byli i zdawało im się, że są w domu w Dalarne w jednym z swych małych domków Lecz już w następnej chwili opamiętali się i na nowo spojrzeli w swe śpiewniki.
Drzwi teraz uchylały się powoli i bez szmeru, lecz nie ukazał się jeszcze człowiek stojący za niemi. Córka Ingmarów Karina i jeszcze kilka kobiet poczuło, że krew uderza im do głowy i że głęboki rumieniec jak chmura przebiega im przez twarz, wszystkie jednak starały się skupić swe myśli i śpiewać dalej. Mężczyźni zaś zaczęli głośniej śpiewać, silniejszym basem niż przedtem, nie troszcząc się o to, czy zgadzali się w tonie.
Nakoniec, gdy drzwi były już odchylone na pół stopy, ujrzano słusznego, brzydkiego człowieka, który usiłował się wcisnąć przez wązki otwór. Wszedł z postawą nadzwyczaj pokorną i w obawie aby nie przeszkodzić mszy, nie odważył się postąpić, lecz stanął u progu z głową spuszczoną i złożonemi rękami.