Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dreszcz ją przejmował na myśl, z jaką radością kłuła Ingmarowi oczy. „To okropne, że stałam się tak złą i mściwą“, mówiła do siebie. Nie wiem co mam zrobić, ażeby się od tego uwolnić. Ach już nie wiele brakuje, a stanę się złą i zepsutą!“
W południe Gertruda jak zwykle Wzięła wiadro i poszła doić krowy.
Jak zwykle zasunęła chustkę daleko ponad twarz i nie podnosiła oczu z ziemi. Szła temi samemi wąskiemi ścieżkami, co we śnie, i poznawała też kwiaty rosnące u skraju drogi. I w tym dziwnym półsennym stanie, w jakim była, nie mogła prawie odróżnić, co widzia istotnie, a co tylko w wyobraźni widziała.
Gdy Gertruda doszła do pastwiska, było znów tak jak w śnie, gdyż krów nigdzie nie widziała. Szukała za niemi zupełnie jak we śnie nad strumykiem, pod brzozami i w krzakach jedliny. Ale nie znalazła ich nigdzie, miała jednak uczucie, że muszą tu być, że znajdzie je wnet, skoro się tylko całkiem przebudzi.
Wkrótce odkryła dużą dziurę w płocie i odgadła, że bydło tędy wybiegło.
Gertruda szukała więc dalej za krowami. Szła głębokiemi śladami, które kopyta zostawiły w miekkiej ziemi leśnej, i odkryła wnet, że znajdowała się po drodze do odległej jurty pastuszej.