Przejdź do zawartości

Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obnażone, i wstydziły się swej nagości, jak się to czasem we śnie zdarza.
W swem pomieszaniu myślały drzewa, że są przedmiotem ogólnego pośmiewiska. Osy przylatywały brzęcząc i wyszydzały je, wrony śmiały się chrapliwie, inne ptaki śpiewały szydercze pieśni. „Skąd weźmiemy co do okrycia się? myślały zrozpaczone drzewa. Nie mogły odkryć ani jednego listka na gałązkach i przejęła ich trwoga tak wielka, że się zbudziły.
A gdy jeszcze wpółsenne rozglądały się dokoła, było pierwszą ich myślą: Dzięki Bogu, że to był tylko sen! Nie ma jeszcze nigdzie ani śladu lata. Dobrze tylko, żeśmy nie zaspały czasu.
Ale gdy sięgnęły zwrokiem dalej, zauważyły, że lody znikły z jezior. Ździebełka trawy i anemony wydostawały się z ziemi, a pod własną ich korą coś się burzyło i ruszało.
„A więc przecie zaspałyśmy czas, chociaż nie ma jeszcze lata; i dobrze, żeśmy się przebudziły; na ten rok dość już było spania, a teraz musimy wdziać nasze suknie!“
I brzozy zaczęły pospiesznie wyciągać małe żółto-zielone, lepkie listeczki, a jawory przybrały się na razie tylko zielonem kwieciem. Z olch wyłaziły liście tak pomarszczone i nierozwinięte, że podobne były do potworków, gdy tymczasem liście