Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ma co płakać! — dodał i ojciec. — Prośba pana mandatora to dla mnie tak, jak rozkaz najświętszy... Niedaleka droga. Niech co zjé po wczorajszej hulance i niech idzie z Kornyłem... Niedaleka droga, za trzy godziny najdalej będą na miejscu... Cicho baby! Nie płaczcie!
Wola ojca była święta, przestały głośno szlochać i zawodzić, ale łzy mimo to gradem z oczu matki się lały i po zwiędłych policzkach spływały. Choć nastawiała mi jadła różnego dowoli, jeść jednak nie mogłem, jakoś ochota do jedzenia odeszła mię zupełnie; wina tylko szklankę wypiłem, żeby nabrać mocy i przy Kornyle nie płakać, gdy będę się z matką żegnać.
Skończyłem, wstałem z ławy, przed obrazami świętemi trzy razy się przeżegnałem, ojca trzy razy w kolano pocałowałem i podchodzę do matki... Aż tu ona z wielkiej boleści ścisnęła mię za głowę.
— Synku mój — szepnęła i jak martwa padła na ziemię.
Chciałem ją podnieść, chciałem ratować, ale ojciec tylko ręką skinął i powiedział:
— Ruszajcie! sami sobie radę damy... Ruszajcie z Bogiem!... Co ci będzie potrzeba — dodał, zwracając się do mnie — to ci jutro najmyt[1] przywiezie... z Bogiem!
Wyszliśmy z chaty. Gdy byłem we drzwiach, usłyszałem za sobą żałosne jakieś wycie, zwróciłem oczy i ujrzałem, jak stary Sirko, pies nasz jednooki, poczciwa stara kotiuha[2], wzniósł pysk w górę i zowodził tak samo, jak tam w chacie matka i siostry. Nie wiem, co mi się stało, ale to psie wycie głębiej mi w duszę weszło, niż płacz matki i sióstr; strach mię jakich ogarnął, smutek jakiś obleciał. Szedłem długo za starym puszkarem i słowam do niego nie przemówił, wzroku nań nie podniosłem.

Gdyśmy tak milcząc uszli z pół godziny, pierwszy zagadnął mię Kornył:

  1. najmyt = sługa najęty.
  2. kotiuha = pies.