Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nauczyciel spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem, pochylona jego figura wyprostowała się w czasie, gdym doń mówił, tak że nim skończyłem, ujrzałem przed sobą zupełnie odmiennego człowieka: barki miał szerokie i pierś wypukłą, a w czarnych, dziwnie inteligentnych oczach błysnął namiętny ogień.
— Tak nas już w szkołach nauczyli — szepnął po chwili zawstydzonym głosem i zwiesił znowu głowę na piersi. — Ja, ja wolę mówić ojczystym językiem, po rusińsku, nie wiedziałem jednak, że pośród wykształconych Polaków są ludzie, umiejący się wysłowić chłopskim językiem. Słowa »chłopskim językiem« wymówił z przyciskiem i widoczną goryczą w głosie.
— Tak pan znowu nie sądź, nie znając nas Polaków — odpowiedziałem mu, patrząc nań poważnie. — My, wszyscy Polacy na Rusi zamieszkali, język ten znamy i władamy nim tak samo jak naszym własnym. Co do mnie, lubię go nawet bardzo i zabraniam stanowczo służbie i włościanom używania w rozmowie ze mną łamanego polskiego języka, rozmawiam ich własnym — ruskim.
W tej chwili pani Malwina zwróciła się ku mnie z jakiemś pytaniem, ja musiałem jej odpowiedzieć, przerwała się więc rozmowa z nauczycielem, który zabrawszy swego ucznia wyszedł z pokoju.
Po półgodzinnej może jeszcze pogadance ze znudzoną panią i zakłopotanym gospodarzem domu i ja wyjechałem z Malinki.
Jesień na dobre się zaczęła, w początkach piękna i słoneczna, później coraz bardziej słotna, smutna i pochmurna; roboty w polu pokończono, polowanie z powodu błota i rozkali stawało się prawie niemożliwem — konie po pęciny w błocie grzęzły, psy po ciężkim, rozmokłym gruncie iść nie mogły. Siedziałem więc w domu, a raczej nocowałem w domu, a dnie całe przepędzałem w Malince.
Piękne zamiary i mądre postanowienia rozpłynęły się jak dym w czystem powietrzu; choć ludzie obgadywali nas, dobrze