Przejdź do zawartości

Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co mu się mogło stać? — pytałem zaniepokojony, spoglądając na kulejącego konia, którego chłopak stajenny przeprowadzał po dziedzińcu. — Zawsze musicie coś zmalować! Kto na nim jeździł ostatni raz? Gdzie chodził?
— Ta-że nigdzie! — odrzekł stary Hrehor, skrobiąc się w głowę.
— Jakto nigdzie? przecież nie trzymałeś konia w stajni przez cały tydzień, gdy mnie w domu nie było?
— Ta-że nie!... ale dalibóg, że już nie pamiętam... Aha! prawda, to Maks na nim na pocztę jeździł.
— Maks! Maks! — zawołałem na chłopaka, w celu przeprowadzenia śledztwa.
W tej chwili jakiś konny posłaniec pokazał się w bramie.
— A ty zkąd? — spytałem, zwracając się ku niemu.
— Z Malinki, proszę pana — odparł kozak, zsiadając z konia i wiążąc go do słupa — z listem od jaśnie pani.
Wziąłem podany mi list do rąk i rozrywając pospiesznie kopertę, zacząłem odcyfrowywać drobniuchne pismo pani Malwiny. Hrehor i Maks, korzystając z niespodziewanej interwencyi, ulotnili się obaj wraz z okulawionym koniem.
W liście, po wielu sąsiedzkich wiadomostkach, już gdzieś pod koniec wyczytałem następujący ustęp: »Co się z panem dzieje? Doprawdy, że to jest niegodziwie tak zaniedbywać sąsiadów. — U nas ciągle kłopoty z Olesiem. Przedwczoraj mój mąż wrócił z Kijowa i przywiózł nowego nauczyciela; pan ten nie wzbudza we mnie zaufania, to też wielkąby mi pan zrobił przyjemność, gdybyś przyjechał dziś do nas i przyj-