Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zgłodniałego psa; wszystko to prawda; ależ w zamian pozwoliła mu przecież pocałować się na odjezdnem, i to... pocałować w same usta...
Maisie ujęła szybko rękaw koszuli, ocierając nim wilgotne, karminowe swe wargi.
Pfu! Co za wstyd! Trudno, aby od niej większej wymagał nagrody! I nie pisze jeszcze!...
Wśród rozmyślań tych głowa jej opadła na framugę, a masa kruczych włosów przysłoniła ramiona.
— Maisie, idź do łóżka! Zaziębisz się tylko.
— Prawda — przyznała, zbudzona z bezwiednej drzemki; ukrywszy zaś twarz w poduszkach, wyszeptała: Powinien był pisać... powinien pisać...
Ranek przyniósł zwykłą rutynę pracowni, z zapachem farb i terpentyny, z monotonną wiedzą Kami’ego, który dla zdolnych uczniów nieporównanym był przewodnikiem. Maisie, nieznajdująca dziś wyjątkowo zadowolenia w pracy, czekała niecierpliwie na zakończenie wykładu. Usłyszawszy nieśmiertelne opowiadanie o Binat’cie, który, pomimo wielkiego talentu, zmarniał dla braku przekonań, oraz znaną zachętę: Continuez, mesdemoiselles, mais continuez avec conviction, — uczennice rozpierzchły