Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia, do jakiego tylko można zdrowych chłopców doprowadzić. Co gorsza, zaczęli chwilami przemyśliwać nad tym, czy jednak Stalky nie ma racji, nazywając Prouta smutnym osłem.
— Wiecie dobrze, że nie należę do ludzi, wyskakujących ze skóry z lada powodu. Ja wierzę, że klasa sama własnymi siłami dojdzie do równowagi — oczywiście, wspomagana dłonią lekko trzymającą cugle — zdaje mi się jednak, jak gdyby dawało się odczuć pewne rozluźnienie — niższy ton w sprawach dotyczących honoru klasy, coś w rodzaju pewnej zatwardziałości.

Oh, Prout to wielki pan, wielki pan, wielki pan,
Kopytko wielki pan —
Ma z tej przyczyny dużo do roboty —
Bo jego popularność,
Bo jego popularność,
Bo jego po — pu — larność
Zależy od tej cnoty.

Drzwi pracowni były otwarte i z klasy słabo dolatywał śpiew nucony przez dwadzieścia czystych głosów. Mikrusom podobał się refren; słowa były Beetle’a.
— Rozumny człowiek nie może mieć, oczywiście, nic przeciw temu — rzekł Prout z zakłopotanym uśmiechem — ale — po lecącej plewie poznać, skąd wiatr wieje. Czy możecie przypisać to jakiemuś bezpośredniemu wpływowi? Mówię do was w tej chwili jako do przewodników całej klasy.
— Dla mnie to nie ulega żadnej wątpliwości! — wybuchnął Harrison. — Domyślam się, co pan przez to rozumie, panie profesorze! Wszystko zaczęło się od chwili, kiedy Nr 5 przeniesiono do wspólnej sali. Co mrugasz, Craye. Ty sam wiesz to równie dobrze jak ja.
— Faktycznie, czasem zalewają nam sadła za skórę — odezwał się Craye. — Harrison ma, oczywiście, na myśli głównie ich sposób zachowania się.