Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Placetne, dziecię szlachetnej rasy! — zawołał do Beetle’a.
— Cóż? — zaczął Beetle z wahaniem — To potomek Beljala, ale ja przecie dam mu jakąś szansę. Widzicie, zawsze przecie mogę mu kazać tańczyć tak, jak mi się w jakimś nowym wierszu zagrać podoba. Pofagasować staremu nie może, bo się przez to jeszcze bardziej ośmiesza. (Stalky ma słuszność). Ale niech i on ma jakąś szansę.
Beetle otworzył leżącą na stole książkę, przejechał palcem stronicę i zaczął na chybi-trafi:

Lub też kto w Moskwie ku carowi
Ostrożnym wielce krokiem
Po białych idzie Kremlu płytach,
Po serpentynach, syjenitach
Z pięciu generałami...

— To nie ma sensu. Weź co innego — rzekł Stalky.
— Zaczekaj chwilkę; ja wiem, co jest dalej! — M’Turk czytał przez ramię Beetle’a.

Co równocześnie, jak na złość,
Pozorów na to było dość!
Kichnąwszy, ze swych miękkich wstęg,
Złożonych, niby chustki w pęk —

Rany moje! Co za wyrok!

Zrobili stryczek — no i tak
Car padł — a nie pozostał znak!

— Nie rozumiem z tego wszystkiego ani słowa! — rzekł Stalky.