Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja się tam urodziłem — zapiszczał jakiś mikrus — Fort nazywa się tak po moim stryju...
— Kusz ty razem ze swoim stryjem! Proszę na niego nie zważać, Crandall!
— Nic nie szkodzi. Otóż Afrydzi wywąchali jakoś, że ta kasa jest w drodze, wobec czego zrobili czem prędzej zasadzkę na całe towarzystwo parę mil przed fortem i odcięli eskortę. Duncan został ranny, a eskorta uciekła. On miał ogółem dwudziestu sipajów, a Afrydów było bardzo dużo. Przypadkiem ja byłem właśnie komendantem fortu. Prawdę mówiąc, słyszałem strzelaninę i już chciałem wyjść zobaczyć, co się tam dzieje, kiedy nagle nadbiegli ludzie Duncana. Wobec tego poszliśmy naprzód razem. Opowiadali mi coś o jakimś oficerze, ale ja nie zdawałem sobie sprawy z sytuacji, póki wreszcie nie ujrzałem między kołami wozu, pozostawionego na równinie, kolegi, który, oparty na łokciu, strzelał raz po raz z rewolweru. Widzicie, eskorta porzuciła wóz, a Afrydzi — ludzie nadzwyczaj ostrożni — byli przekonani, że ta ucieczka to tylko podstęp — coś w rodzaju pułapki, rozumiecie, i że wóz służy za przynętę. Dlatego zostawili biednego Duncana tam, gdzie padł. Ale gdy tylko zobaczyli, że nas jest tak mało, zaczęli się z nami ścigać — każda strona chciała pierwsza Duncana dopaść. Myśmy lecieli, jak warjaci, oni lecieli, wreszcie myśmy przyszli do mety pierwsi i po chwili rąbaniny oni uciekli. Na