Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

inne, ozdobione suto wycinanemi z drzewa ozdobami...
Mieszkańcy z rozkoszą i dumą wychwalali swoje miasto. Na murach hotelu jaśniały płomieniste panoramy Tacomy, w których trudno było odkryć jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistego miasta. W ogłoszeniach wysławiano cechy najwyższej cywilizacyi, widocznie w Tacomie dzienniki głosiły to samo jeszcze donośniej. Ajenci sprzedawali działy gruntu za tysiąc dolarów na niewytkniętych jeszcze ulicach. Na ulicach — pierwotnych ulicach — gdzie nieosłonięte niczem światło elektryczne walczyło z łagodnym północnym zmierzchem, ludzie rozmawiali o pieniądzach, o mieście i znów o pieniądzach, jak się ten i ten dorobił, na czem i ile. A na rogu Armia zbawienia, w czerwonych mundurach, nawoływała ród ludzki do wyrzeczenia się wszelkich rozkoszy i podążenia za jej hałaśliwym Bogiem. Ludzie zatrzymywali się, przystawali na chwilę, po dwóch, po trzech, przysłuchiwali się w milczeniu, i milcząc odchodzili, a odgłos cymbałów gonił za nimi.
„Kalifornia“ poszedł na własną rękę zbierać wiadomości, i powrócił, śmiejąc się głośno.
— Wszyscy tu poszaleli — powiedział — wszyscy! Jakiś człowiek o mało mnie nie zastrzelił zato, żem się nie zgodził na jego twierdzenie, iż Tacoma zgniecie San-Francisco swojemi kartoflami i marchwią. Zapytałem go, co miasto produkuje, a on nie mógł mi wymienić nic, oprócz tych dwóch jarzyn... Cóż ty na to, młodzieńcze?
— Jadę na terytoryum angielskie na krótko, żeby nabrać oddechu — odpowiedziałem bez wahania.