Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziećmi i wystawami sklepowemi odbyła się bez przejechania kogokolwiek, co mnie niemało zadziwiło.
Kiedy już murzyn urządził mi na noc posłanie, rozweseliła mnie niesłychanie myśl, że cokolwiek się zdarzy, będę musiał zostać tam, gdzie jestem, i czekać, dopóki lampa naftowa nie zapali wywróconego wagonu i nie spali mnie na węgiel. Łatwiej wydostać się z natłoczonego teatru, niż uciec z Pulmanowskiego wagonu.
W chwili, gdy uczyniłem odkrycie, że obfitość niektórych blaszek, pluszu i adamaszku nie wynagradza ciasnoty i kurzu, pociąg przejeżdżał o świcie brzegiem rzeki Sacramento. Po ustawieniu na właściwe miejsca siedzeń pootwierano kilka okien, ale długi, do trumny podobny wagon, nie mógł się tem dostatecznie przewietrzyć, a my siedzieliśmy w jego wnętrzu zapoceni i brudni. O szóstej rano upał już był dokuczliwy, mimo to jednak radowałem się, oglądając na własne oczy krainę, opisywaną przez Bret Harta. Oto sosnami porosłe góry, w którym jego górnicy żyli i walczyli; oto rozpalona, czerwonawa ziemia, z której wypłukiwano złoto; wyschłe potoki, czerwona, zakurzona droga, po których krążyły dawnemi czasy dyliżansy. Stosy drzew świeżo ściętych i potniejących żywicą, a nadewszystko ten odurzający żar w powietrzu, który tryska z pod pióra Bret Harta i przenika ociężały mózg czytelników. Zatrzymaliśmy się przy zbiorowisku pak, zaszczyconem godnością miasta; nosiło ono szumną nazwę Amberoille, czy coś podobnego, a chełpiło się fontanną, godną stać w prawdziwem mieście. Obok fontanny był hotel, mający siedemnaście stóp wysokości, licząc z ko-