Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sępnego budynku, do którego prowadziło to przejście, napotykając po drodze zwierzęta, którym udało się wymknąć z właściwego oddziału. Przyjemna woń soli objaśniła mnie, co się tu robi. Wszedłem do fabryki konserw i zastałem tam mnóstwo solonej wieprzowiny w beczułkach, w innych oddziałach wieprzowinę nieupakowaną, a w jednej ogromnej izbie wieprze poprzerąbywane na połowę i otoczone bryłami lodu. Ta izba jest pośmiertnem schronieniem świń, spoczywających tam przez chwilę, zanim rozpoczną dalszą podróż po korytarzach tak wspaniałych, że król mógłby po nich podróżować. Wychodząc ztamtąd, nie zauważywszy jakiejś wiszącej w górze maszyneryi, złożonej z zatłuszczonych szyn, kół i belek, wpadłem w objęcia czterech wypaproszonych kadłubów, białych, podobnych do ciał ludzkich, a przerzucanych na wierzch przez człowieka ubranego czerwono. Odskoczyłem na bok; podłoga była cała oślizgła. Rozpościerały się tam wyziewy podwórza folwarcznego i rozlegały głosy licznej trzody. Ale w tych głosach nie było wesołości. Dwunastu ludzi stało rzędem, sześciu po każdej stronie. Pomiędzy nimi przechodziła górą kolej śmiertelna, która o mało co nie wyrzuciła mnie za okno. Każdy z tych ludzi miał w ręku nóż, rękawy koszuli obcięte do łokcia i od szyi do stóp był oblany krwią. Powietrze było duszne, jak noc podczas pory deszczowej, duszne od pary i od natłoku. Poszedłem dalej, tam, gdzie był początek operacyi, i stanąwszy na wązkiej desce, zobaczyłem wszystkie chyba świnie, jakie się wyhodowały w Wisconsin. Wybiegały właśnie z wejścia na pomost i tłoczyły się tłumnie w zagrodzie.