Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tyckiego stylu. Wśród tych przyborów i zgromadzenia pobożnych, ukazał się nagle zdumiewający człowiek, poufałe zażyły z Bogiem, z którym obchodził się przyjaźnie, wyzyskując go jak dziennikarski reporter zagranicznego władcę. A nie pozwalał ani na chwilę zapomnieć o tem, że nie Bóg, ale on sam jest tu główną osobą. Metalicznym głosem, językiem zapożyczonym z licytacyjnej sali, budował on dla swoich słuchaczów niebo według hotelowych wzorów, z tą różnicą, że wszystko w niem było z prawdziwego złota i brylantów, a w pośrodku tego raju umieścił istotę, obdarzoną donośnym głosem i przekonywającemi argumentami, istotę, którą mianował Bogiem. Wyrażał się w sposób niezwykły. Mówiąc o Sądzie ostatecznym, wołał:
— Tak, zaiste powiadam wam, że Bóg nie tak prowadzi interesy.
Przedstawiał im Boga takiego, jakiego mogli zrozumieć w niebie wysadzonem drogiemi kamieniami i złotem, budzącem w nich zachwyt. Szpikował to wszystko żargonem ulicznym, kantorowym i handlowym i dowodził, że religia powinna stanowić cząstkę codziennego żywota. I, jak sądzę, sprowadzał ją do poziomu codziennych spraw swoich i swoich słuchaczów.
Uciekłem, nie czekając na błogosławieństwo, którego nie chciałem otrzymać z podobnych rąk. Ale słuchacze wydawali się uradowani i ztąd wniosłem, że musi to być bardzo popularny kaznodzieja. Później, gdym usłyszał kazanie innych, przekonałem się, że ten pierwszy był jeszcze bardzo umiarkowanym okazem, pomimo całego swego zasobu srebrnych i zło-