Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pochowajcie mnie zawiniętego w płótno, jak marynarza w głębiach morskich; spalcie mnie na indyjskim stosie z wilgotnego drzewa bez oliwy; umocujcie mnie pod wagonem Pulmanowskim, spalcie mnie elektrycznością, wrzućcie pod zerwaną tamę na rzece, ale niech nie zstąpię do grobowej otchłani, wyszczerzając zęby przez oszklone okienko w wieku trumny, w wieczornym garniturze bez pleców, z nogami osłoniętemi sukienną płachtą. Nie chcę! chociażbym miał być „powstrzymany“ na wieki od zniszczenia i rozkładu grobowego. Amen!





XXXIV.
W jaki sposób dobiłem się do Chicago i jak mnie Chicago dobiło. — O religii, polityce i o zabijaniu wołów w Chicago. — Krwawe zjawisko w tem mieście.

Dostałem się do miasta — do prawdziwego miasta — a nazywa się ono Chicago. Innych miast nie liczę. San Francisco było miejscem rozrywki równie dobrze jak miastem, a Słone Jezioro osobliwością, nie miastem. Chicago jest piewszem prawdziwie amerykańskiem miastem, jakie widzę. Ma ono przeszło milion mieszkańców, a zbudowane jest na podobnym gruncie jak Kalkutta. I dlatego, raz je zobaczywszy, gorąco pragnę nie widzieć go więcej. Zamieszkane jest przez dzikich ludzi. Wodę ma obrzydliwą, a powietrze nieczyste. To też dowodzi, że jest ono miastem arcy-amerykańskiem.