Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyrzekła jejmość z Chicago z kwaskowatem spojrzeniem w stronę męża.
— A nikt, oprócz Indyan — odparł mąż obojętnie.
Panienka i ja śmialiśmy się długo. Natchnienie ulatuje, piękność jest czczem pojęciem, zdolność podziwu jest ograniczona. Pomimo, że z głębi otchłani wyjrzały do nas archanielskie barwy, nie powstrzymało to papy panienki, i drugiej, nikczemniejszej jeszcze istoty od rzucania kamieni po tych spadzistych, jaśniejących tęczą ścianach, tysiąc siedemset stóp pochyłej skały i tysiąc siedemset barw, po których musi potoczyć się kamień lub kawałek drzewa! Więc zbieraliśmy i rzucaliśmy różne różności, i patrzyli jak przeskakiwały od białej skały na czerwoną lub żółtą, ciągnąc za sobą jaskrawe smugi, dopóki nie ucichł łoskot ich upadku i dopóki nie runęły już prosto na samo dno otchłani.
— Byłem tam na samem dnie — opowiadał Tom tegoż wieczora. — Łatwo się spuścić, byle ostrożnie; trzeba tylko siąść i zsuwać się pomału; gorzej z powrotem, pod gorę, a na dole znalazłem dwa kamienie z wyrysowanym na nich canonem. Nie sprzedałbym ich nawet za piętnaście dolarów.
Papa i ja poszliśmy nad brzeg Yellowstonu, tuż powyżej pierwszego wodospadu, i zapuścili wędkę na szczęście. Okrągły księżyc wytoczył się na niebo i przemienił skały i jodły w czyste srebro i dwufuntowy pstrąg przypłynął z wodą, a my wydobyliśmy go na skalisty brzeg, przyczem o mało co nie wpadliśmy sami w burzliwe wody rzeki.