Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gach za uciekającymi krajowcami, o marszach i kontrmarszach bez żadnego rezultatu, o zgonach w dzikich puszczach tamecznych, o zgonach bohaterskich i rozdzierająco smutnych...
Nagle jakaś zagadkowa złocistość ukazała się na widnokręgu, jakiś cud, jaśniejący w słońcu, którego rysy nie były podobne ani do muzułmańskich kopuł, ani do strzelistych świątyń Hindusów. Wznosiło się to na zielonej pochyłości, a później zarysowały się szeregi magazynów, szop i młynów.
— Do krainy jakiegoż bóstwa dostaliśmy się, my, niezależni Anglicy? — pomyślałem.
— To świątynia! — objaśnił mnie towarzysz. — Niech ją...
Ale nie godziło się przeklinać. Do tej chwili moje nieoswojone oczy nie mogły dopatrzeć różnicy pomiędzy tym krajem a innemi, lecz ta złocista kopuła mówiła wyraźnie: „Oto Birma, kraj niepodobny do żadnego innego znanego tobie...“
— To sławna starożytna świątynia — objaśniał dalej mój towarzysz. — A teraz, odkąd otwarto drogę żelazną Tonghov-Mandalay, płyną tu tysiące pielgrzymów. Postradała ona podczas trzęsienia ziemi olbrzymi złoty szczyt, zwany przez krajowców „htee“ i dlatego jedna trzecia jej część zasłonięta jest bambusowem rusztowaniem. Powinienbyś pan obejrzeć po wykończeniu. Teraz wyzłacają go nanowo.
Nie idzie mi o to, jaka jest właściwie ta świątynia i co napisano o jej przeszłości. Tak, jak stoi teraz, górując ponad wszystkiem, jest dostatecznem objaśnieniem sprawy birmańskiej — dlaczego tylu młodzieńców szło tędy na śmierć, dlaczego uwijają się tu