Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na schodach i klnąc co się zowie w języku ze szkoły w St. Xavier.
— Ależ to moja własna wina — zakończył. — Gdy jestem z Mahbubem, jem jego chleb, albo Lurgana Sahiba. W St. Xavier dają jeść trzy razy dziennie. Tutaj zaś muszę dbać sam o siebie. Przytem odzwyczaiłem się trochę od głodowania. Aj, żeby tak tęgi kawałek mięsa... Jak-że tam, skończyliście już z pożegnaniem, Świętobliwy Ojcze?
Lama, wzniósłszy uroczyście ręce do góry, zaintonował po chińsku jakieś końcowe błogosławieństwo na odchodnem. — Muszę się wesprzeć na twojem ramieniu — rzekł, gdy zamknięto za nim bramy klasztoru. — Odwykłem od ruchu, zdaje mi się.
Ciężar wysokiego rosłego mężczyzny, którego trzeba było prowadzić wśród dziesiątków zaludnionych ulic, nie był nazbyt wygodny dla obładowanego pakunkami i tobołkami Kima, który uczuł wielką ulgę, gdy zbliżyli się do podcieni mostu kolejowego, gdzie miał czekać na nich rolnik.
— Tu sobie podjemy — rzekł wesoło ujrzawszy rolnika, odzianego w błękitny kostjum, uśmiechniętego, który na ich widok podniósł do góry koszyk z jedzeniem, trzymając w drugiej ręce dziecko.
— Bywajcie mi, Świętobliwi ludzie — wołał do nich zdaleka. (W tej chwili Lama z Kimem znaleźli się poza zasłoną jednego z filarów podtrzymujących most, tak że oczy głodujących kapłanów nie mogły ich dosięgnąć). — Mam dla was ryż z doskonałym sosem, świeżo usmażone bułeczki, posypane dobrze pachnącem hing (asafoetida) i zsiadłe mleko z cukrem. Królu moich posiadłości — mówił, zwróciwszy się do swego

—   76   —