Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kurczowe ruchy mięśni na szyi Hunify, gdy wymawiała swoje zaklęcia. — Czy, czy to nie wygląda na to, że ona mogła zabić chłopca? Gdyby tak, to uchylam się od świadczenia przy śledztwie... Co to był za ostatni domniemany djabeł, którego ona wymieniła na końcu?
— „Babudżi”, — odrzekł mu Mahbub w narzeczu. — Nie mam szacunku dla djabłów hindustańskich, ale Synowie Piekła są całkiem inni i wszystko jedno, czy są w jumalee (dobrze usposobieni) czy też „jullalee” (wrogo nastrojeni), nie znoszą Kafirów.
— Więc sądzicie, że byłoby lepiej, żebym ja poszedł? — zapytał podnosząc się Hurree Babu. — Są to naturalnie niematerjalne fenomeny. Spencer powiada...
Krzyki Hunify przeszły z kolei w paroksyzm wycia i piana ukazała się na jej ustach. Leżała wyczerpana i nieruchoma obok Kima, a owe kaduczne głosy ucichły.
— Wah — rzekł Mahbub. — Skończyło się! Oby to chłopcu wyszło na dobre; a Hunifa jes rzeczywiście mistrzynią w robieniu „dawut” (wywoływaniu). Pomóżcie mi ją przesunąć, Babu. Nie bójcie się.
— Czego ja mam się obawiać? rzeczy absolutnie nieistniejących? — rzekł Hurree Babu, który dla nadania sobie kurażu mówił po angielsku. Byłaby to paskudna rzecz, bać się czarów, o które się człowiek rozpytuje z pogardliwą miną, jak przystało na zbieracza folklorystyki dla Royal Society, zwłaszcza gdy równocześnie wierzy się mocno we wszystkie Potęgi Ciemności.
Mahbub roześmiał się głośno. Był on już nieraz z Hurree‘m na Włóczędze.

—   53   —