Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbyteczny swój welon i paplała o duchach i swoich wrogach, o nieurodzonych jeszcze wnukach i o pewnym derwiszu z rozpuszczonym językiem, który rozmawiał z nią na popasie. Raz powędrował samotnie z głównego traktu poniżej Umballi do małej wiosczyny, gdzie kapłan chciał go obrabować. Ale dobre niebiosa, które zawsze opiekują się lamami, zesłały zmierzch na pola, tak że zaszedł zamyślony i pełen ufności przed drzwi byłego wojskowego. Tu powstało wielkie nieporozumienie, bo stary żołnierz zapytał go, dlaczego Przyjaciel Gwiazd przechodził tą drogą przed niespełna sześciu dniami.
— To niemożliwe — rzekł Lama — przecież on powrócił do swoich ludzi.
— Ależ siedział tutaj w tym rogu izby i opowiadał nam masę wesołych bajek, nie dalej, jak pięć nocy temu, — upierał się gospodarz. Swoją drogą znikł potem gdzieś nagle o świcie, naplótłszy wpierw tysiące niedorzeczności mojej wnuczce. Wyrósł porządnie, ale jest tym samym Przyjacielem Gwiazd, który mi przyniósł prawdziwą zapowiedź wojny. Czyście się rozłączyli obaj ze sobą?
— I tak, i nie — odparł Lama. — My, my nie rozłączyliśmy się wcale, ale nie nadszedł jeszcze czas naszej wspólnej wędrówki. On uczy się teraz mądrości w pewnem miejscu. Musimy czekać.
— Wszystko jedno, ale gdyby to nie był ten sam chłopak, skądżeby tyle mówił o tobie?
— A co mówił? — zapytał chciwie Lama.
— Same słodkie słowa, sto tysięcy dobrych łów, że jesteś jego ojcem i matką, i tam dalej. Szkoda, że nie myśli wstąpić w służbę Królowej. To odważny chłopak.

—   33   —