Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gan Sahib zapytał Kima, za kogo uważa tego człowieka.
— Bóg raczy wiedzieć — odparł Kim wesoło. Ton powiedzenia mógłby oszukać Ali Mahbuba, ale z „lekarzem pereł” nie szło tak łatwo.
— To prawda, że Bóg wie o tem, ale ja chcę wiedzieć, co ty o nim myślisz?
Kim zerknął w bok na swego towarzysza, którego spojrzenie zdawało się zachęcać go do powiedzenia prawdy.
— Ja... ja sądzę, że on będzie mnie potrzebował, gdy wyjdę ze szkoły, ale — dodał poufnie, gdy Lurgan Sahib skinął głową twierdząco — nie rozumiem, jak on potrafi się przebierać i mówić rożnemi językami?
— Wiele rzeczy jeszcze zrozumiesz z czasem On pisze sprawozdania dla pewnego pułkownika Znaczenie ma wielkie tylko w Simli, ale co jest godne uwagi, to to, e nie ma nazwiska tylko cyfrę i literę — taki u nas zwyczaj.
— A czy na głowę jego nałożono cenę także, jak na głowę Mah... — wszystkich innych?
— Jeszcze nie, ale gdyby pewien chłopiec wstał z tego miejsca, na którem teraz siedzi... i poszedł: spójrz, drzwi są otwarte i poszedł aż pod pewien dom z czerwoną werandą, za którym stał dawniej stary teatr ludowy i szepnął przez okiennicę: „Hurree Chunder Mookerjee przyniósł złe nowiny z ostatniego miesiąca” — to chłopak ten mógłby przynieść stamtąd pełen trzos rupji.
— Ile — spytał szybko Kim.
— Pięćset, tysiąc, — tyle, ileby ich zażądał.
— Dobrze. A jak długo mógłby taki chłopiec żyć po tem doniesieniu?
Uśmiechnął się wesoło do długiej brody Lurgana Sahiba.

—   23   —