Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łokciu Kima, wypełnione do połowy wodą, na białym zaś obrusie widoczna była tylko mała fałdka, świadcząca, z której strony przysunęło się naczynie.
— Wah! — zawołał Kim, zdumiony w najwyższym stopniu. — To czarodziejstwo.
Lurgan Sahib uśmiechnął się na to z zadowoleniem.
— Rzuć go napowrót do mnie.
— Rozbije się.
— Rzuć, kiedy mówię.
Kim cisnął niem na chybił trafił. Naczynie spadło i rozbiło się, na pięćdziesiąt kawałków, woda zaś rozlała się po szorstkich deskach podłogi na werandzie.
— Mówiłem, że się rozbije.
— Nic nie szkodzi. Patrz teraz na nie. Patrz na największy z tych kawałków.
Ułamek naczynia leżał na podłodze i skrzył się jak gwiazda od odrobiny wody, zawartej w jego zagłębieniu. Kim wpatrzył się weń usilnie. Lurgan Sahib położył mu delikatnie rękę na karku, poklepał go dwa lub trzy razy w to miejsce i szepnął: patrz. Zobaczysz, jak kawałki zejdą się znów jeden za drugim. Naprzód duży ułamek złączy się z dwoma innemi z prawej i z lewej strony. Patrz.
Gdyby szło teraz nawet o życie, Kim nie potrafiłby w tej chwili odwrócić wstecz swojej głowy. Lekki dotyk ręki Lurgana trzymał go jak w kleszczach i czuł, że krew pulsuje mu żywiej w żyłach. W miejscu, gdzie przed chwilą leżały trzy rozbite kawałki, utworzyła się jedna większa skorupa, nad nią zaś, podobny do cienia, zarys całego naczynia. Mógł widzieć jeszcze przez ten zarys całą werandę, ale cień stawał się coraz

—   13   —