Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kawałeczków trzciny, przez którą przesiewało się światło lampy.
— Przyprowadziłem go — szepnął malec głosem cichym, jak westchnienie, poczem zniknął. Kim poczuł odrazu, że malec wysłany został umyślnie na miasto, żeby go przyprowadzić, więc nabrawszy otuchy, odchylił zasłonę i wszedł do środka. Ujrzał siedzącego przy stole mężczyznę z czarną brodą, który oczy przysłonięte miał zielonym daszkiem od światła i krótkiemi, białemi rękoma wybierał z tacki, leżącej przed nim, małe świetlane kuleczki, i nanizywał je na błyszczącą nitkę z jedwabiu, mrucząc coś chwilami do siebie. Kim zauważył, że po za kręgiem światła, padającego od lampy, cały pokój pełen był rzeczy, od których szła woń, charakterystyczna dla wszystkich świątyń na całym Wschodzie. Zapach piżma, drzewa sandałowego, zmieszany z mdłą wonią jaśminu, uderzyły go w otwarte nozdrza.
— Jestem — przemówił Kim w narzeczu. Charakterystyczne zapachy Wschodu podziałały nań tak silnie, że zapomniał języka Sahibów.
— Siedemdziesiąt dziewięć, osiemdziesiąt, osiemdziesiąt jeden — liczył mężczyzna, nanizując perły jedną po drugiej tak szybko, że oczy Kima ledwie mogły nadążyć za ruchem jego palców. Po chwili zdjął z czoła zielony daszek i wpatrywał się uporczywie przez pół minuty w Kima. Jego źrenice rozszerzały się i zwężały do wielkości główki od szpilki, jakgdyby pod nakazem jego woli. Kim znał już w Lahorze pewnego fakira, który umiał robić to samo i zarabiał w ten sposób, wyłudzając pieniądze zwłaszcza od głupich niewiast, które bały się jego uroków. Ten, wątpliwej wartości przyjaciel Kima umiał ponadto ruszać swobodnie uszami, zupełnie jak koza,

—   6   —