Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wskazał, otwierając okno, na przestrzeń zalaną światłem księżycowym, odbitem od śniegów i cisnął w nią wypróżnioną butelkę od wódki.
— Niewarto nawet nasłuchiwać. I tak się nie usłyszy, kiedy spadła na dno... Tam chyba musi być dziura aż na drugą stronę ziemi — rzekł, cofając się bojaźliwie od okna.
Lama stał opierając się rękami o krawędzie okna, wpatrzony przed siebie oczami błyszczącemi jak żółte opale.
Z olbrzymiej przepastnej przestrzeni przed nim wyłaniały się białe szczyty, osrebrzone światłem księżyca. Reszta była ciemna, jak niebo bez gwiazd.
— To są naprawdę moje góry — rzekł zwolna. — Tu należałoby mieszkać i nachyliwszy się nad światem, zdala od przyjemności, rozmyślać nad wielkiemi, nieobjętemi rzeczami.
— Tak, ale na to trzeba mieć swojego chelę, któryby ci podłożył pod głowę derkę i odpędzał pasące się krowy.
Kopcąca lampka tliła się wprawdzie w izdebce, ale światło księżyca w pełni zmogło jej poblask. Kim, nachylony nad workiem z żywnością i filiżankami, poruszał się w tem podwójnem oświetleniu, podobny do jakiegoś wysokiego widziadła.
— Tak. Teraz, gdy krew we mnie ochłodła, w głowie mi jeszcze dotąd ciągle szumi i huczy i zdaje mi się, jakby mi sznurem ściskano szyję.
— Nic dziwnego. Uderzenie było silne. O, niech tego, co ci to zrobił...
— Gdyby nie moje namiętności, nie stałaby się przez to krzywda.
— Jaka krzywda? Ocaliłeś tych Sahibów od śmierci, na którą stokrotnie zasłużyli.

—   159   —