Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— słychać było w ciemności, że ten kto mówił, literalnie tarzał się z wściekłości na trawie.
— Cała nasza praca, wszystko, czegośmy tak strzegli, robota całych ośmiu miesięcy, wszystko na nic! Czy wiesz, co to znaczy? „Tylko my znamy się na Azjatach i umiemy się z nimi obchodzić”! Niema co mówić — pięknieś się spisał.
Zacząli sobie wymyślać w rozmaitych językach, a Hurree uśmiechał się. „Kilty” znajdowały się przy Kimie, a w nich owoce ośmiomiesięczne dyplomatycznych zabiegów. Nie miał wprawdzie narazie środka do porozumienia się z chłopakiem, ale ufał mu zupełnie. Zresztą mógł tak pokierować wędrówką przez góry, że w kilkasetmilowym okręgu górale przez długie lata będą opowiadać o tej przygodzie. Ludzie, którzy nie umieją pilnować swych kulisów, nie mają szacunku wśród górali, obdarzonych wybitnym zmysłem komizmu.
— Gdybym nawet ja sam to zrobił — myślał Hurree, nie mogłoby się to udać lepiej, i, na Jowisza! zdaje mi się, że to ja sam tak sprawą pokierowałem. Jak ja się szybko zorjentowałem. Gdy biegłem z góry, układałem sobie już cały plan! Zniewaga była przypadkowa, ale umiałem ją wyzyskać. Wszystko to było djabelnie udane. A jaki to wpływ będzie miało na ten ciemny lud górski! Żadnych dowodów, żadnych papierów, żadnego dokumentu, nic, tylko ja, jako ich tłumacz. To się dopiero uśmiejemy z Pułkownikiem! Chciałbym mieć w tej chwili przy sobie ich papiery, ale trudno być równocześnie w dwu miejscach naraz. To nie ulega wątpliwości.