Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z Ao-chung, prostując się z dumą zawołanego przewodnika.
— Mamy tutaj jedną „kiltę” — szepnął — w której nie wiemy, co się w niej znajduje.
— Ale za to ja wiem — odrzekł przezornie Kim. Lama spał teraz lekkim, naturalnym snem i oddychał równo, zaś Kim rozmyślał nad ostatniemi słowami Hurree Babu. Jak przystało na członka „Wielkiej Gry”, skłonny był teraz szanować tego Babu. — Jest to „kilta” z czerwonem przykryciem z różnemi cudownemi rzeczami, której głupcy nie powinni nawet dotykać.
— A nie mówiłem — zawołał ten, co niósł pakę. — Czy myślisz, że mogłaby ona nas zdradzić?
— Nie, jeżeli mnie ją wydacie. Muszę z niej wyciągnąć czary ze środka. Inaczej narobi ona wiele złego.
— Kapłan musi zawsze wyłudzić coś dla siebie — rzekł niechętnie rozzuchwalony wódką człowiek z Ao-chung.
— Nic mnie to nie obchodzi — rzekł Kim stanowczym głosem. — Rozbierzcie to tylko między siebie samych, a zobaczymy, co się potem stanie.
— Nie chcemy niczego. Ja tylko tak żartowałem. Rozkazuj! Jest tu tego tyle, że wystarczy dla nas wszystkich. Rano rozejdziemy się z Shamlegh, każdy w swoją stronę.
Zaczęli się targować między sobą, jak się będą dzielić, a Kim drżał z radości i z zimna. Komiczna strona całej sytuacji podnieciła jego nawpół irlandzką, nawpół azjatycką duszę. Oto wysłańcy potężnego mocarstwa północnego, prawdopodobnie znakomitości w swoim kraju, takie naprzykład, jak jakiś Mahbub lub pułkownik

—   154   —