Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przechodzącego z rąk do rąk, widać było wąskie błyszczące oczka wysoko wzniesione, chińskie kości policzkowe i nabrzmiałe, bawole gardziela stapiające się w ciemnościach w grube zwoje naokoło ramion. Byli podobni do koboldów z jakiejś zaczarowanej kopalni — lub do gnomów, odbywających naradę w górach. A gdy gwarzyli, głosy wód ściekających dokoła ze śniegów, milkły jedne po drugich w miarę, jak mróz nocny zamrażał i dławił odgłosy strumieni.
— Widzieliście, jak się porwał na nas! — rzekł z podziwem człowiek ze Spiti. — Pamiętam jednego dzikiego kozła, przy drodze do Ladakh, którego Dupont Sahib spudłował, strzeliwszy do niego prosto z ramienia, będzie temu siedem kwartałów: stanął zupełnie tak samo, jak on. Ten Dupont Sahib to był dobry shikarri.
— Ej, wcale nie taki, jak Yankling Sahib. — Człowiek z Ao-chung pociągnął haust whisky z butelki i podał ją dalej. — No, słuchaj — powiedzcie, czy jest kto, coby lepiej o tem wiedział odemnie?
Wyzwanie zbyte zostało milczeniem.
— Pójdziemy do Shamlegh, gdy wzejdzie księżyc. Tam rozdzielimy ślicznie między siebie wszystkie pakunki. Co do mnie, to cieszę się na tę małą nowiutką strzelbę ze wszystkiemi nabojami.
— A czy myślisz, że niedźwiedzie robią szkodę tylko na twoim podwórzu? — zapytał go jeden z przewodników, pykając fajkę.
— Nie, ale za gałki muszkatułowe, które są tam w bagażach, płacą teraz po sześć rupji za sztukę, a twojej żonie mogą się dostać ładne płótna na namioty i różne fatałaszki na ubranie. Załatwimy się z tem przed wschodem słońca

—   151   —