Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w St. Xavier, koledzy winszowali mu zwycięstwa. Suche powietrze rozszerzyło mu klatkę piersiową, a wspinanie się w górę wzmocniło mięśnie nóg. Góry wypociły z niego tłuszcz z orzeszków i słodyczy, któremi się objadał na nizinach.
Medytowali nieraz nad Kołem Życia, jak mówił Lama, w większem skupieniu od czasów, jak wolniejsi byli od różnych pokus. Z wyjątkiem szarego orła i przypadkiem dojrzanego niedźwiedzia, myszkującego na stoku góry, widoku wściekle popstrzonego lamparta, którego spotkali o świcie przy jednej z dolin, gdy przeżarł gemzę, a niekiedy ślicznie ubarwionego ptaka, nie spotykali nikogo prócz wichrów i traw świszczących pod naporem wiatru. Kobiety spotykane w zadymionych chałupach wiosek, nad któremi wędrowali schodząc z gór, były przykre i niechlujne. Miały one wielu mężów i każda miała wola. Chłopi byli to drwale lub rolnicy — wszyscy niesłychanie łagodni i prości w obejściu.
Dla okraszenia podróży los zesłał im uprzejmego doktora z Dacca, z którym się nieraz spotykali w drodze, a który płacił wszędzie za żywność maściami, skutecznemi na chorobę wola, swemi radami przywracał spokój między powaśnionemi małżeństwami. Zdawało się, że zna on te góry tak dobrze, jak znał wszystkie górskie narzecza i objaśniał Lamie położenie całego kraju, hen, w stronę Ladakh i ku Tybetowi. Mówił im ciągle, że na powrót w niziny stąd nie trzeba wiele czasu. Jeżeli ktoś jednak lubi naprawdę góry, dodawał — to droga w tamtą oto stronę jest daleko bardziej zajmująca. Wszystko to było mówione oczywiście nie naraz, od jednego tchu, ale powoli, „na raty”, w czasie wieczornych rozmów, gdy siedzieli na kamiennych podłogach góralskich

—   131   —