Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nut, i gdyby nie trzeba było tak się śpieszyć — to mógłbym to sam zrobić...
— Czy uleczyłeś go już, cudotwórco? — pytał Kima zazdrośnie rolnik. — Śpiewasz już nad nim dość długo swoje zaklęcia...
— Nie. Widzę, że niema innej rady na jego rany, tylko, będzie musiał na trzy dni przebrać się za „bairagi”. — Kapłani przepisują to często tłustym, opasłym handlarzom jako pokutę za grzechy.
— Żaden kapłan nie może wytrzymać, żeby drugiego nie zrobić także kapłanem — zauważył rolnik, którego, jak wszystkich zabobonnych prostaków, ciągle świerzbiał język, i dlatego nie mógł się wstrzymać od drwin ze swych duchownych.
— No to może i twój synek zechce też zostać kapłanem? Czas już najwyższy, żeby zażył znów trochę mojej chininy.
— Wybacz, ale my Dżatowie podobniśmy wszyscy do naszych bawołów — odrzekł tłumacząc się łagodniejszym już tonem, rolnik.
Kim wsypał znów szczyptę gorzkiego proszku w wysunięte usta maleństwa. — Nie żądałem od ciebie w zamian niczego — rzekł surowo do ojca chłopaczka, — oprócz jedzenia. Czy żałujesz mi może tego?... Teraz muszę znów uleczyć tego oto człowieka. Czy pozwalasz mi zrobić to... mój „Książę”? — zapytał, zwracając się do dziecka.
Chłop podniósł swe duże łapy błagalnie do góry. — Ale tak... tak. Dajże pokój i nie drwij ze mnie.
— Mam ochotę wyleczyć tego chorego, a ty pomagając mi w tem, zaskarbisz sobie zasługę. Pokaż-no, jakiego koloru jest popiół w twojej fajce?... Biały. Akurat mi się przyda. A czy masz

—   85   —