Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mahbub w milczeniu pociągał fajkę. Potem zaczął mówić prawie szeptem:
— Umballa leży na drodze do Benaresu — jeśli rzeczywiście obaj tam idziecie...
— Pst! Pst! Mówię ci, że on nie umie kłamać tak, jak my to obaj umiemy.
— I jeżeli chcesz mi załatwić jedną sprawą w Umbalii, to dam ci pieniądze. Idzie o konia, o białego ogiera... którego sprzedałem niedawno pewnemu oficerowi, gdy wróciłem z wąwozów. Ale pokazało się, — przysuń-no się bliżej i podnieś rękę, jakbyś chciał żebrać... — że rodowód białego konia nie został stwierdzony dostatecznie i ten oficer, który jest teraz w Umbalii, prosi mnie, aby mu go uzupełnić. — (Tu Mahbub opisał konia i wygląd oficera). — Pójdziesz wiec do oficera i powiesz mu: Rodowód białego ogiera został przeprowadzony dostatecznie. Z tego dowie się, że przychodzisz odemnie. Potem on zapyta cię: Jaki masz na to dowód? a ty mu odpowiesz: Mahbub Ali dał mi ten dowód.
— I to wszystko z powodu białego ogiera? — rzekł Kim śmiejąc się a oczy mu zabłysły.
— Ten rodowód dam ci zaraz, ale na mój własny sposób, a przytem parę ostrych słówek w dodatku.
Nagle przemknął się jakiś cień poza plecami Kima i za żującym wielbłądem. Mahbub Ali podniósł głos.
— Allah! Czy jesteś jedynym żebrakiem w całem mieście? Matka ci umarła, powiadasz. Ojciec ci umarł. Każdy z was mówi to samo. Dobrze, dobrze, — odwrócił się jakby dookoła siebie szukał czegoś na ziemi i rzucił chłopcu kawałek miękkiego, pulchnego chleba muzułmańskiego. —