Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Daj mi twoją miseczkę. Znam w tem mieście ludzi, którzy są miłosierni. Daj mi ją, a przyniosę ci napełnioną. — Z prostotą dziecka podał mu lama swoją miseczkę jałmużniczą.
— Zostań tutaj. Znam tutejszych ludzi. — Poczem podreptał do stojącej na wprost toru tramwajowego „kunju“, handlarki jarzyn, pochodzącej z niskiej kasty. Znała ona Kima oddawna.
— Oho! Cóż to znaczy? Czy zostałeś „yogi“ że chodzisz z tą miską żebraczą? — zawołała.
— Nie — dumnie odpowiedział Kim. — Pokazał się w mieście nowy kapłan, człowiek jakiego jeszcze nigdy dotąd nie widziałem.
— „Stary kapłan, młody tygrys“, — rzekła zgryźliwie kobieta. — Dość już mamy tych „nowych“ kapłanów; obsiadają nasze towary jak muchy. Cóż to, czy ojciec mego syna jest studnią miłosierdzia, żeby dawać wszystkim, którzy tylko proszą?
— Nie, — odparł Kim. — Twój mąż jest raczej „yagi“ (zły człowiek), niż „yogi“ (świątobliwy). Ale ów kapłan, to zupełnie nowy człowiek. Sahib z „Domu Cudów“ rozmawiał z nim jak z bratem. Napełnijcie mi więc, matko, tę miseczkę. On czeka niedaleko.
— Miseczkę?!.. powiadasz? Ależ to garnek z brzuchem jak u krowy! Masz tutaj więcej szczęścia niżeli swięty byk Sziwy. Dziś rano zabrałeś mi już najlepsze cebule z koszyka, a teraz muszę ci znów napełnić ten garnek! O! już znowu nadchodzi!
Duży, szary byk bramiński torował sobie drogę przez różnokolorowy tłum ludzi, trzymając w pysku pęk porwanych jarzyn. Szedł prosto na sklep, znając dobrze swe przywileje zwierzęcia czczonego jako święte; pochylił głowę i sapiąc ciężko, stąpał