Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się przez to wielka krzywda. Można ich było nieraz spotkać na tej linji. Aj, żebym tak mógł spotkać Lutuf Ullaha!
— Nie znam waszego wspólnika. A gdzie są te wagony z końmi?
— Trochę na uboczu, na najdalszym krańcu stacji, gdzie zapalają latarnie dla pociągów.
— Więc przy latarni sygnałowej. Dobrze.
— A stoją na torze najbliższym gościńca z prawej strony, — jeżeli stąd będziemy patrzeć na relsy. A co do Lutuf Ullaha... to jest to wysoki człowiek ze złamanym nosem, który ma zawsze przy sobie szarego perskiego psa... Aj!
Anglik porwał się, żeby obudzić coprędzej młodego i zapalczywego policjanta, bo jak mówił, kolej ponosiła wiele strat z powodu kradzieży w magazynach. Ali Mahbub, widząc to, zachichotał cicho, uśmiechając się do swojej ufarbowanej brody.
— Będą biegli, stukając głośno swoimi buciskami i narobią hałasu, a potem będą się dziwić, co się stać mogło z „fakirami“. Niema co mówić, obaj są bardzo zręczni, ten Barton Sahib i Young Sahib!
Czekał daremnie przez kilka minut, spodziewając się, że ujrzy ich biegnących wzdłuż toru kolejowego. Nagle zobaczył lekką małą lokomotywę, przemykającą się przez stację, a na niej mignęła mu się postać młodego Bartona.
— Widzę, że niesłusznie posądziłem tego smarkacza o niedołęstwo — rzekł do siebie Ali Mahbub. — Teraz widzę, że nie jest on wcale tak głupi, jak myślałem. Wybierać się na łowy na złodzieja wozem ognistym, to całkiem nowa sztuczka!