Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy jeden z nich nie był przebrany za Fakira?
— Jeden z nich mówił do drugiego: „Co za „fakir“ z ciebie, że boisz się przez chwilę czuwać?“
— Dobrze. Wracaj gdzie leżałeś i połóż się spać. Nie zginę jeszcze tej nocy.
Mahbub dosiadł konia i zniknął. Kim pomknął rowem napowrót, prześlizgnął się przez drogę, jak łasica i otulił się kocem.
— Bądź co bądź, Mahbub wie o wszystkiem — myślał zadowolony Kim. — Mahbub wówił o tem tak, jakby się spodziewał. Nie sądzę, żeby ci ludzie wynieśli jakąś korzyść z dzisiejszego czuwania w nocy.
Upłynęła godzina i pomimo najszczerszych chęci czuwania przez całą noc, chłopiec usnął głęboko. Od czasu do czasu przejeżdżał po szynach pociąg nocny o dwadzieścia stóp od niego. Ale on spał z obojętnością wschodniego człowieka na hałas, który nie mącił mu nawet spokojnego snu. Mahbubowi spać się nie chciało. Gniewało go, że ludzie, nie z jego plemienia, którym nie wyrządził żadnej krzywdy, śmieli nastawać na jego życie. Pierwszym i naturalnym jego impulsem było przejść przez tor kolejowy nieco niżej, podejść potem w górę i, zaskoczywszy swoich nieprzyjaciół z tyłu, zabić ich. Ale wtedy, myślał ze smutkiem, inni ludzie rządowi, do których nie należał pułkownik Creighton, mogą zażądać wyjaśnień, których trudno mu będzie udzielić! Wiedział też, że na południe od granicy na widok trupa powstaje alarm. Nie prześladowano go dotychczas, od czasu, jak wysłał Kima do Umballi z przesyłką, i sądził, że podejrzenia na niego odwróciły się wreszcie w inną stronę. Nagle przyszedł mu na myśl wspaniały pomyśl.