Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie otrzymał ani słowa, ale pozostawała mu jeszcze: Włóczęga. Kim tęsknił za aksamitną pieszczotą błota, przelewającego się miedzy palcami nóg w równym stopniu, jak jego usta stęskniły się już za baraniną duszoną w maśle ze sałatą, za ryżem, przyprawionym ostro woniejącem „cardamom“, za ryżem z szafranowym sosem, za czosnkiem i cebulą i zakazanemi tłustemi słodyczami z bazarów. Tam, w owej szkole w barakach, będą go karmić surową wołowiną na półmisku, a palić będzie mógł tylko pokryjomu. Ale z drugiej strony był Sahibem ze szkoły St. Xavier, a ta świnia Mahbub Ali... Nie, nie będzie jeszcze próbował gościnności Mahbuba — a nawet... Rozmyślał nad tem samotnie w sypialni i doszedł do wniosku, że niesprawiedliwie osądził Mahbuba.
Szkoła się opróżniła; prawie wszyscy nauczyciele powyjeżdżali; Kim dostał kartę na wolny przejazd koleją od pułkownika Creightona i dumny był, że pieniędzy otrzymanych od Creightona Sahiba i Mahbuba nie wydał rozrzutnie. Był jeszcze posiadaczem dwu rupji i siedmiu anna. Jego nowy kufer ze znakiem K. O. H. i pościel leżały w pustej sypialni.
— Sahibowie zawsze krępują się swoimi bagażami — rzekł Kim, kiwając nad niemi z politowaniem głową. — Zostaniecie sobie tutaj.
Wyszedł na ciepły deszczyk, uśmiechając się przewrotnie i począł szukać pewnego domu, którego zewnętrzną fasadę dawniej już sobie zapamiętał.
— Tfy! Czy wiesz, jakiego rodzaju kobiety mieszkają w tej dzielnicy? O wstydź się!
— Przecież nie urodziłem się wczoraj dopiero — rzekł Kim, przysiadłszy w kucki po indyjsku na poduszkach w owym pokoju na pierwszem piętrze, gdzie już był kiedyś. — Powiedz sama, czy wiele