Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia się w obozie, odkrycie pochodzenia i jego przepowiednie opowiadane były z szczegółami. Opasła, nieforemna niewiasta, jadąca na wierzchu pakunków, prosiła go pocichu, żeby jej wyprorokował, czy mąż jej wróci cało z tej wojny. Kim zastanowił się na chwilę z całą powagą i odparł, że wróci, poczem kobieta poczęstowała go jedzeniem.
Długi ten korowód ludzi, któremu czasami przygrywała muzyka — ten tłum rozgadany i śmiejący się wesoło — przypominał Kimowi pod wielu względami pochody w czasie świąt w Lahorze. Ponieważ na razie nic przykrego nie zdawało się zagrażać jego osobie, postanowił tedy łaskawie użyczyć temu widowisku swej uwagi. Wieczorem wyszły na ich spotkanie kapele wojskowe i grały na polu Mawericków, położonem niedaleko dworca kolejowego w Umballi. Ciekawa to była noc. Żołnierze z innych pułków przychodzili z wizytą do Mawericków, ci zaś rewizytowali ich. Pikiety towarzyszące odwiedzającym spotykały się i krzyżowały nawzajem. Potem trąby ryknęły gwałtownie, dając hasło zwiększania liczby patroli pilnujących porządku. Szły one odtąd pod kierunkiem oficerów. Pułk Mawericków miał bowiem opinję bon-vivant‘ów. Nazajutrz jednak wszyscy żołnierze stawili się na platformie dworca w doskonałym porządku. Kim, który znalazł się wśród trenu wraz z chorymi, kobietami i dziećmi, wykrzykiwał z uniesieniem słowa pożegnania na dworcu, gdy zajeżdżały pociągi. Jak dotąd, życie w roli Sahiba było dlań zajmujące; przyjmował je jednak z wielką ostrożnością. Następnie odkomenderowano go jako dobosza do pustych wybielonych baraków, w których podłoga zaniesiona była śmieciem, sznurkami i świstkami papieru, a gdy chodził po nich tam i z powrotem, echa jego samotnych kroków dudniły głucho o po-