Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nastąpiło ponowne długie milczenie. Bennett nie mógł usiedzieć z niecierpliwości i proponował, żeby zawołać wartę, by wypędziła fakira.
— Czy od Sahiba pobiera się naukę darmo, czy za opłatą?... Zapytaj się ich o to — rzekł Lama, a Kim przetłumaczył te słowa.
— Oni mówią, że nauczycielowi płaci się, ale pieniądze będzie dawać pułk... Niema o czem mówić. To nie potrwa dłużej, jak jedną noc.
— A czy im więcej się płaci, to tem lepsza jest nauka? — Lama nie zwracał uwagi na plan wczesnej ucieczki Kima. To słusznie, że się płaci za naukę pomagać nieświadomemu w kształceniu, jest zawsze zasługą. — Zaczął przebierać z szaloną szybkością paciorki różańca, poczem spojrzał na swoich ciemiężycieli.
— Zapytaj ich, za ile pieniędzy dadzą ci mądrą i słuszną naukę i w jakim mieście dają taką naukę?
— Hm — rzekł ojciec Wiktor po angielsku, gdy Kim tłumaczył — to zależy... Pułk płaciłby za ciebie przez cały czas twego pobytu w Ochronce Wojskowej; albo też mógłbyś się wpisać na listę Pendżabskiego Masońskiego Przytuliska (ani ty, ani on nie zrozumiecie, co to znaczy); ale najlepsze wykształcenie, jakie chłopiec może dostać w Indjach dają naturalnie w St. Xavier in Partibus w Lucknow.
Tłumaczenie tych słów zajęło trochę czasu, gdyż Bennett chciał się z tem krótko załatwić.
— On chce wiedzieć ile? — zapytał Kim spokojnie.
— Dwieście, albo trzysta rupji rocznie.
Ojciec Wiktor już oddawna uległ pewnego rodzaju zadziwieniu. Bennett niecierpliwił się, nic nie rozumiejąc.