Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hindusi ginęli także od strzałów Zam-Zammah. Muzułmanie odparli ich! Twój ojciec był cukiernikiem!
Nagle urwał; z poza węgła, od strony gwarnego bazaru Motee, wysunął się człowiek, jakiego Kim, który znał wszystkie kasty, nigdy dotąd nie widział. Był on prawie na sześć stóp wysoki, odziany w fałdzistą ciemno-brunatną suknię z materyi podobnej do derki na konie której krój nie przypominał mu żaden ze znanych mu strojów. U pasa zwisał mu piórnik z lanego żelaza i drewniany różaniec, jakiego używają ludzie świątobliwi. Głowę przykrywał mu olbrzymi, gigantycznych rozmiarów kapelusz. Twarz miał żółtą i pomarszczoną, podobną do twarzy chińczyka Fook-Shing, szewca z placu targowego. Oczy błyszczały mu w kącikach jak dwa onyksy.
— Kto to jest? — zapytał Kim swoich towarzyszów zabawy.
— Może to jakiś człowiek, — odpowiedział zagapiony Abdullah, trzymając palec w gębie.
— Bez wątpienia, — odrzekł Kim, — ale to jest taki Hindus, jakiego ja dotąd nigdy nie widziałem.
— Może kapłan — rzekł Chota Lal, zauważywszy różaniec. — Patrzcie, idzie do „Domu Cudów“.
— Nie, nie — zaprzeczył głową policjant, który mówił tylko po pendżabsku. — Nie rozumiem co do mnie mówicie. — Hej! „Przyjacielu całego Świata“, co on mówi?
— Dawaj go tu! — zawołał Kim, zeskakując z Zam-Zammah i połyskując bosemi piętami.
— To jest cudzoziemiec, a ty jesteś bawół!
Nieznajomy rozglądał się bezradnie, wreszcie zwrócił się do chłopców. Był to starzec, a jego wełniany płaszcz, przesiąknięty był dotąd jeszcze nie-