Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czemuż to, u pierona, te przeklęte chłopaki nie powiedziały nam, że będziecie płatali rybę? — ozwał się stryj Salters, pomykając na swoje miejsce przy stole. — Ten nóż jest tępy, jak guma, Danie.
— Kiej was turkotanie kabla nie obudziło, to lepiejbyście sobie najęli chłopaka do usług osobistych — rzekł Dan, krzątając się w półmroku ponad putniami, pełnemi węd, a przytłoczonemi do nawietrznej strony jaty sterniczej. Wędy takie zwano,,trolami“.
— Harveyu, nie zechciałbyś zejść na dół i przynieść przynętę?
— Dawać przynętę, jaka jest pod ręką — rzekł Disko. — Myślę, że gdy tak dalej pójdzie, to się lepiej wam opłaci łowienie „kosmate".
Miało to znaczyć, że chłopcy mają zakładać na przynętę odpadki ryb, pozostałe z patroszenia — co było lepsze od grzebania gołemi rękami w małych baryłkach z przygnętą na spodzie okrętu. Niecki były pełne pięknie zwiniętej liny, zaopatrzonej co parę stóp w wielki haczyk; sprawdzanie każdego haczyka zosobna i nabijanie nań przynęty było sztuką nielada, — zwłaszcza że lina cała winna mieć takie obciążenie, by wyrzucona z łodzi biegła bez żadnych przeszkód. Dan mógł tę pracę wykonywać choćby po ciemku, nie patrząc na nią wcale; natomiast Harvey zaczepiał sobie palce o zadziory i utyskiwał nad swym losem — na co jednakże nie było rady, bo haczyki przesuwały się Danowi przez palce, jak robótka w rękach starej służebnej.