Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stryj Salters schronił się pod fokmasztem, ale nowa przelewa podcięła mu kolana. Twarz Diska była chłodna i matowa, jak żelazna obręcz koła sterowego.
— Podobno okrętowi lepiejby było pod sztakżaglem, Saltersie — ozwał się Disko, jak gdyby nie był zauważył niczego.
— Zaprzestańże więc tej starej zabawy — ryknęła jego ofiara poprzez chmurę wodnych rozbryzgów; — ale jeżeli coś się przytrafi, nie składajże tego na mnie. Penn, idź mi natychmiast na dół i napij się kawy. Powinieneś mieć na tyle rozsądku, żeby się nie dyrdać po pokładzie w taką pogodę.
— Teraz będą żłopać kawę i grać w warcaby, pokiel „krowy nie wrócą do domu“ — wyjaśnił Dan, gdy stryj Salters pchnął Penna do czeladni. — Mnie się tak widzi, jak gdybyśmy tu wszyscy byli zaczarowani. Nie ma na całym świecie większych leniuchów i legoniów, jak Rewiaki, gdy nie łowią ryb.
— Cieszę się, żeś to pedział, — krzyknął Długi Dżek, który dotąd wałęsał się wkółko, szukając zajęcia. — Do imentu se zabaczyłem, że mamy tu pasażera... tego, co tam ma taki piękny kapelusik na głowie. Ej, niema próżnowania dla tych, co jeszcze się nie nauczyli majdrować koło lin. Przyprowadź-no go, Tomku Platt, a będziemy go uczyć.
— Nie był-ci to mój figiel tym razem — roześmiał się Dan. — Powinieneś był sam wziąć się do tego. Mnie to tatulo nauczał harapem.