Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mamy go! — wrzasnął Dan; rzęsisty deszcz wodnych rozbryzgów zachrzęścił na plecach Harveya, a wielki dorsz zaczął rzucać się i trzepotać tuż koło niego. — Dawaj klipę, Harveyu, klipę! Masz ją pod ręką! Prędzej!
„Klipą“ oczywiście nie mogła być trąbka obiadowa, przeto Harvey podał mu tłuczek. Dan umiejętnie ogłuszył rybę zanim wciągnął ją do wnętrza łodzi, poczem z pyska ryby wykręcił hak, posługując się krótkim drewnianym kijkiem, który nazywał „pędzelkiem do gardła“. Wtem Harvey poczuł szarpnięcie, więc z całą gorliwością jął ciągnąć sznur w górę.
— Ależ to poziomki! — krzyknął. — Przypatrz-no się!
Haczyk istotnie uwikłał się w kępie poziomek, czerwonych po jednej stronie, a białych po drugiej — doskonale naśladujących jagodę leśną, z tą tylko różnicą, że nie miały listków, a łodygi ich były wewnątrz puste, a zwierzchu oślizłe.
— Nie dotykaj! Wyrzuć je precz! Nie...
Ostrzeżenie przyszło zapóźno. Harvey już zerwał je z haka i przyglądał się im z podziwem.
— U-uch! — krzyknął i wstrząsnął palcami jak gdyby pochwycił w rękę całą garść pokrzyw.
— Tera już chyba wiesz, co oznacza „pole poziomkowe.“ Tato powiada, że gołą ręką nie należy tykać się niczego oprócz ryb. Wyrzuć je za burtę i załóż znów przynętę, Harve. Z gapienia się po próżnicy nikomu jeszcze nic nie przyszło. Tu każda chwila to grosz!