Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mama jest na parowcu — rzekł Harvey, mając łzy w oczach. — Zawieźcie mnie zaraz do Nowego Jorku.
— Biedne kobiecisko! biedne kobiecisko! Ale kiej już cie będzie miała z powrotem, zapomni se o całym tym frasunku. Na We’re Here jest nas ośmiu chłopa, a jeżelibyśmy teraz pojechali z powrotem (dyć to stąd przeszło tysiąc mil), tobyśmy zmitrężyli całką porę łowu. Chociażbym ja się na to zgodził, to inni się nie zgodzą!
— Ależ mój ojciec wam to wynagrodzi.
— Będzie się starał. Nie wątpię, że się postara — odparł Troop; — ale połów całego sezonu to jedyny zarobek i utrzymanie ośmiu ludzi... a twojemu zdrowiu to nie zaszkodzi, gdy zobaczysz ojczulka dopiero w jesieni. A teraz ruszaj w drogę, pomagać Danowi. Dostaniesz jak już powiedziałem, dziesięć i pół fajgli na miesiąc, a nadto, ma się rozumieć, całkowite utrzymanie, pospołu z resztą załogi.
— Czy pan myśli że będę czyścił garnki, rondle i inne graty? — zapytał Harvey.
— Tak i inne graty!... A nie wolno ci głosu podnosić, młokosie!
— Nie będę! Ojciec da wam tyle pieniędzy, że możnaby za to zakupić całą tę brudną kadź z rybami, — tu Harvey tupnął nogą w pokład, — nawet dziesięć razy więcej... jeżeli przewieziecie mnie cało do Nowego Jorku... a zresztą... zresztą... wyście i tak mi winni sto trzydzieści dolarów!
— Ja-ak? — zapytał Troop, a twarz mu pociemniała.