Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jętą, iż miałby się śpieszyć dla czyjejś tam przyjemności; zdziwienia tego nie omieszkał ubrać w słowa:
— Twój tato mógłby zejść tu do mnie na dół, jeżeli tak pragnie rozmowy ze mną. Życzę sobie, żeby mnie zaraz zawiózł stąd do Nowego Jorku... opłaci mu się to sowicie.
Dan otwarł oczy szeroko, gdyż olśniła go niebotyczność i piękność tego żartu.
— Słuchaj no, tato, — krzyknął w stronę luki kasztelu przedniego — on powiada, że, o ile ci na tem zależy, możesz zleźć na dół i zobaczyć się z nim. Słyszysz, tato?
Na to zabrzmiała odpowiedź, wypowiedziana głosem tak grubym, iż Harvey nigdy przedtem nie przypuszczał, by coś podobnego mogło się wydobyć z ludzkiej krtani.
— Nie błaznuj, Dan, ino przyślij go do mnie!
Dan zaśmiał się półgłosem i cisnął Harvey’owi jego pomarszczone i powykrzywiane buciki sportowe. W głosie, odzywającym się z pokładu, było coś takiego, co nakazało paniczykowi zataić bezmiar kipiącej w nim wściekłości i pocieszać się myślą, że w drodze powrotnej do domu uda mu się zczasem zdać szczegółową relację o sobie i o bogactwach swego ojca. To ocalenie z pewnością uczyni go pomiędzy przyjaciółmi bohaterem na całe życie. Z pomocą drabinki sznurowej wygramolił się na pokład i przebywszy mnóstwo zawad, dowlókł się chwiejnym krokiem na tył okrętu, gdzie na schodach,