Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdy on był mały, często się bawił, że ma skład towarów i spodziewałem się, że kiedyś dojdzie do tego; ale odkąd nauczył się wiosłować i jeździć łódką, wiedziałam, że moje nadzieje pewnikiem się nie spełnią.
— Te okręty są mocne, matko... budowane z żelaza i dobrze urządzone. Przypomnij sobie, co ci czytuje siostra Phila, kiej od niego dostaje listy.
— Nie mówię, że Phil opowiada łgarstwa, ale on jest zanadtoto rezykowny, jak wielu tych, co jeżdżą po morzach. Jeżeli Dan będzie miał ochotę, panie Cheyne, to niech se tam pódzie... niech ta będzie ze mną, co chce.
— Ona taki ma wstręt do morza — wyjaśnił Disko, — a ja... ja doprawdy nie wiem, jak tu postąpić... chyba ino panu podziękować.
— Mój ojciec... mój rodzony brat najstarszy... dwaj siostrzeńcy... i mąż mojej drugiej siostry... — mówiła, podpierając głowę na dłoni. — Czy pan zrozumie kogoś, kto tyle przecierpiał?
Cheyne doznał ulgi, gdy Dan, przybywszy do domu, z niedającym się opisać zachwytem przyjął jego propozycję. W istocie propozycja ta była zadatkiem pewnej i prostej drogi do spełnienia wszelkich pragnień; jednakże Dan myślał przedewszystkiem o komenderowaniu wartą na szerokich pokładach tudzież o przyglądaniu się odległym przystaniom.
Pani Cheyne rozmówiła się w cztery oczy z nieobliczalnym Manuelem w sprawie wyratowania Harveya.