Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano, jest u nas jakby okumonem — brzmiała odpowiedź. — Wyłowiliśmy go z morza na Ławicach. Peda, że spadł z pokładu linjowca, gdzie był pasażerem. Teraz to ón ma wielgą ochotę zostać rybakiem.
— Czy wart jest, byście go trzymali u siebie?
— A ino! Tata! ten jegomość się pyta, czy warto, byśmy trzymali Harveya! Może państwo pozwolą na pokład? Dla pani zaraz dostawimy drabinkę.
— I owszem, poszedłbym z największą chęcią. Nic ci się nie stanie, mamusiu, a będziesz miała możność zobaczyć wszystko na własne oczy.
Kobieta, która tydzień temu nie umiała podnieść głowy do góry, teraz słabym krokiem zeszła wdół po drabince i z niejakim lękiem stanęła wśród różnych gratów i plątowiska lin na rufie okrętu.
— Czy pan się trochę interesuje Harveyem? — spytał Disko.
— Ta — ak...
— To dobry chłopak i posłuszny we wszystkiem, co się mu rozkaże. Państwo słyszeli, jakeśmy go znaleźli? Widzi mi się, że cierpiał na jakisik rozstrój nerwowy, albo też cosik miał takiego we łbie, kiej wyciągliśmy go na okręt. Teraz to wszystko minęło... Tak, tutaj jest kajuta. Nie wszyćko tu jest w porządku, ale państwo będą łaskawi rozejrzeć się wokoło. Tutaj, na tym kominie, przeważnie pisaliśmy rachunki... jeszcze widać liczby, wyskrobane jego ręką.