Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w każdym razie wyraźnie sobie przypominał skwaszonego młokosa o wyżółkłej twarzy, który znajdował przyjemność w tem by „uchodzić za dorosłego mężczyznę“ i wyciskać łzy z oczu matki — — słowem, ot taką osobistość, która wzbudza powszechną wesołość w lokalach publicznych i piazzach hotelowych. Lecz ten postawny rybak, którego w tej chwili miał przed sobą, bynajmniej nie okazywał ślamazarności: patrzył na ojca wzrokiem pełnym energji, jasnym, nieszukającym wykrętów, a przemawiał głosem wyraźnym, nawet grzmiącym, pełnym jednak szacunku. W tym głosie było też coś takiego, co zdało się obiecywać, że owa zmiana będzie już trwałą i że nowy Harvey już się ustatkował w zupełności.
— Ej, musiał go ktoś porządnie brać do galopu! — myślał Cheyne. — Konstancja nigdyby nie pozwoliła na coś podobnego. Wątpię, czy pobyt w Europie wywarłby na niego wpływ bardziej zbawienny.
— Ale czemuż nie powiedziałeś temu człowiekowi... Troopowi, czy jak on się tam nazywał... kim jesteś! — powtarzała matka, gdy Harvey już conajmniej po raz wtóry roztoczył przed nią swe dzieje.
— Disko Troop, moja droga. Najlepszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po pokładzie... nawet nie wiem, kto byłby godzin zająć po nim drugie miejsce.
— Czemuż nie powiedziałeś mu, żeby cię wysadził na ląd? Przecież wiesz, że tatuś byłby mu to nagrodził w dziesięćkroć.