Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszystko w porządku! — oznajmił radośnie, głosem przeciągłym, jak gdyby odprawiał wartę na wielkim linjowcu. — Wouverman czeka na ciebie, Disko. Cóż tam nowego w maszoperjach?
Disko cośtam mu odkrzyknął i pomknął dalej. Tymczasem nad głową już wisiała sroga burza letnia, a wedle przylądków naraz z czterech stron zamigotała błyskawica; w jej świetle uwydatniał się krąg niskich wzgórków dokoła przystani glosterskiej, Ten Pound Island (Wyspa Dziesięciu Stawów), hale rybne z łamaną linją dachów, niemniej jak i każda reja, każdy maszt, każda boja — niby jakieś oślepiające migawki fotograficzne, pojawiające się i znikające po dwanaście razy na minutę, — gdy tymczasem We’re Here przeczołgiwał się przez wzburzone morze, krając przez pół bałwany, a zostawiając za sobą jęki i zawodzenia gwiździeli. Następnie burza zaczęła konać w długich, oderwanych złośliwych miotach niebieskawego płomienia, po których następowały pojedyncze huki, podobne hukom baterji moździerzowej — — a wstrząśnięte powietrze podzwaniało jeszcze przez czas jakiś pod stropem gwiaździstym, póki nie powróciło znów do poprzedniej ciszy.
— Bandera! bandera! — ozwał się Disko posępnie, wskazując wgórę.
— A cóż takiego? — spytał Długi Dżek.
— Otto!... Spuść do połowy masztu. Teraz już z brzegu jesteśmy widoczni.