Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ROZDZIAŁ  VIII.

Aż do końca życia Harvey nigdy ni zdoła zapomnieć widoku, jaki wówczas przedstawił się jego oczom. Słońce właśnie wynurzało się z poza horyzontu, którego nie widziano niemal od tygodnia, a jego czerwonawy blask uderzył w białe żagle szonerów, stojących na kotwicy i ustawionych w trzy flotyle: — jedna obrócona była ku północy, druga na zachód, trzecia na południe. Było tam chyba ze sto statków, najróżnorodniejszej budowy i kształtu, licząc w to i widniejący w oddali okręt francuski o prostokątnych żaglach. Wszystkie kłaniały się sobie nawzajem, dygając jak panienki. Z każdego batu wypadały i mknęły wdal czółna rybackie, niby pszczółki z rojnego ula. Gwar głosów, chrobot lin i wielokrążków, pluskot wioseł — roznosiły się hen milami po rozkołysanej wodzie. W miarę jak słońce pięło się wgórę, żagle grały i mieniły się barwami, przechodząc z czarnej stopniowo w perłowo-szarą, a nakoniec w białą; na południu — skroś mgieł — wyłaniało się coraz to więcej statków.
Łodzie rybackie skupiały się w gromadki, odłączały się jedne od drugich, zmieniały kształt i uszykowanie — i znów skądciś nadpływały, zmierzając wszystkie ku